Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oczy jej przygasły i błądziły po tych szczytach, nic nie rozumiejąc, bo ją nękała myśl tej sławy jednodniowej, bo sobie przypomniała te uschłe wieńce Cabińskiej, dawną sławę Stanisławskiego, bo myślała z coraz większą goryczą o tych tysiącach sławnych aktorów, którzy byli, pomarli i nikt nie zna nawet ich imienia. Czuła, że ma jakiś przykry zamęt w sercu. Oparła się silniej na Głogowskim i szła, nie odzywając się ani słowem.
Na ulicy Zakroczymskiej wsiedli do dorożki; wskoczył do nich Kotlicki, na trzeciego.
Janka spojrzała na niego z gniewem, ale udawał, że tego nie widzi i patrzał na nią z tym swoim wiecznym uśmiechem. Odwieźli ją do mieszkania. Miała tylko tyle czasu, żeby wpaść do domu, przebrać się, zabrać potrzebne rzeczy i natychmiast jechać do teatru.
Z powodu deszczu kilka chórzystek także się spóźniło.
Cabiński, zirytowany spodziewanemi z powodu deszczu pustkami w teatrze, biegał po scenie i krzyczał do wchodzących:
— Panienki się gżą... Po ósmej i jeszcze żadna nie ubrana!
— Byłyśmy na nieszporach w kościele świętego Karola Boromeusza — tłómaczyła się Zielińska.
— Nie mnie brać na nieszpory! a jakże!... — Pilnować tego, z czego jest chleb!
— Ogromnie dużo go dyrektor daje! — odcięła się ze złością Ludka, bo sobie przy wejściu złamała parasolkę.
— Nie daję?... a z czegóż żyjecie?