Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niech pani uważa, ile ja znieść muszę, nim mi taki Cabiński wystawi sztukę!... Teraz niech to pani podniesie do kwadratu, a dopiero mieć pani będzie jakie takie pojęcie o rozkoszach początkującego komedyopisarza, który w dodatku nie umie używać do swoich sztuk patronów...
Zamilkli. Deszcz padał nieustannie i tworzył już po drodze kałuże wody.
Głogowski spoglądał posępnie na miasto, rysujące się wieżami na zamglonym horyzoncie.
— Podłe miasto! — mruknął gniewnie. — Od trzech lat nie mogę go wziąć... Walczę, zabijam się... i pies mnie nie zna!
— Jak im pan będzie mówić, że są podli i głupi, to tem ich pan nigdy chyba nie zdobędzie...
— Zdobędę. Nie będą mnie kochać, ale liczyć się ze mną muszą, muszą, niech zdechnę!... Najłatwiej to brać takie twierdze aktorom, śpiewakom i tancerkom; zdobywa się jednym występem wszystko.
— Ale na jeden dzień. Po zejściu ze sceny nie zostawia się śladu po sobie, jak kamień w wodę! — mówiła Janka z pewną goryczą, wpatrując się w coraz bliższe, stłoczone mury Warszawy.
W tej chwili dopiero pomyślała, że ta sława, o której marzy, jest tylko sławą jednodniową.
— Mnie się zdaje, że ma pani apetyt na to samo danie?
— Mam! — odpowiedziała mocno i głos jej rozdźwięczał, niby wybuch długo potęgowany.
— Mam! — powtórzyła, ale już znacznie ciszej i bez zapału.