Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedział Kotlicki, a widząc, że Janka nie odpowiada, dodał po chwili:
— Czy pani jeszcze za mało?... Gdyby można podczas całego tego aktu całować rączki pani, to proszę o ciąg dalszy...
Widząc jej zasępioną minę, chciał obrócić wszystko w żart.
— Kotlicki!... Czekajcie-no państwo i pomóżcie nieść koszyki! — zawołał Wawrzecki, w chwili, kiedy Janka przystanęła bezwiednie i byłaby rzuciła Kotlickiemu w twarz jaki silny wyraz swojej pogardy, ale nie zdążyła.
Mężczyźni nieśli koszyki z prowiantami; wszyscy szli stromym brzegiem, upatrując dogodnego miejsca na rozbicie obozowiska.
Las stał pusty i szumiał cicho młodemi liśćmi dębów i krzakami jałowcu.
Rozłożyli się pod grupą zielonych dębów. Las stał za nimi cichy, a w dole Wisła bełkotała falami, rozbijającemi się o brzegi i błyszczała w słońcu.
Po pierwszych wódkach i przekąskach ożywili się wszyscy.
— No! teraz wypijmy zdrowie inicyatorów wycieczki! — zawołał Głogowski, nalewajac kieliszki.
— Lepiej pijmy za powodzenie pańskiej sztuki.
— Nie, to jej nie pomoże... i tak zrobi klapę...
— Możeby teraz Topolski opowiedział nam swój tajemniczy plan — mówił Kotlicki, spokojnie rozciągnięty na pledzie, prawie obok Janki.
— Dajcież teraz pokój!... Zjemy dobrze, podpijemy lepiej jeszcze, to dopiero wtedy. Może tam panie roz-