Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyby pan śmiał powiedzieć mi to samo, gdybym była w domu?... Nie, nie powiedziałbyś pan tego, nie kochając naprawdę, gdyż tam byłabym dla pana kobietą, a tutaj jestem tylko aktorką; bo tam wreszcie byłby za mną jakiś ojciec, matka, brat, albo jakiś konwenans, któryby zabraniał panu popełnić podłość względem młodej i może naiwnej dziewczyny... Ale tutaj nie zawahał się pan ani na chwilę, bo jakżeż!... tutaj jestem samą i aktorką, to jest taką kobietą, której można bezkarnie mówić kłamstwa, którą można bezkarnie wziąć, potem rzucić i iść dalej, nie tracąc nic ze swojej opinii człowieka uczciwego i honorowego!... O, możesz pan być pewnym, panie Kotlicki, że nie zostanę pańską kochanką, że nie zostanę niczyją, jeźli nikogo kochać nie będę... Dużo, za dużo już myślałam, żebym się dała uwodzić frazesom! — mówiła prędko, a słowa jej ostre, brutalne nawet, spadały jak cięcia topora na jego głowę.
Upokorzyła go tak głęboko, że ledwie był w stanie słuchać, drżał z niecierpliwości i spoglądał na nią zdumiony. Nie znał jej, ani przez chwilę nie przypuszczał, że może znaleźć jakąś aktorkę, coby mu takie rzeczy powiedziała prosto w oczy. Przypłaszczał się, mrużył oczy i zacinał się coraz bardziej, tak mu się ogromnie podobała. Porywała go swoją siłą i uczciwością, bo po tych słowach, po jej twarzy, odbijającej najdokładniej wszystkie wewnętrzne wrażenia, po szczerych akcentach jej głosu poznawał, że to jest uczciwa i niepospolita dziewczyna; a do tego była tak piękna!
— Bat był rzemienny, z ołowiankami na końcu... Biła pani z kobiecą zaciekłością winnych i niewinnych —