Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Studź się tłómaczył, ale go zakrzyczała. Odeszła trochę i znowu zaczęła wołać:
— Michał! niech Michał zapowie, żeby mi się dzieci żadne nie bawiły na podwórzu piłkami; wybiją jeszcze szybę i trzeba będzie znowu płacić! Skaranie Boskie z temi dziećmi!... nie mogłoby to spokojnie siedzieć w mieszkaniu... a to nietylko biega, ale kopie mi podwórze, brudzi schody i drze słomianki... Niech Michał zaraz zapowie lokatorom, że wymówię mieszkania.
Stróż słuchał w pogardliwem milczeniu, a Janka uśmiechała się nieznacznie, idąc za Niedzielską, która podniosła z ziemi jakiś kawałek węgla.
— Po co się ma marnować!... Nie szanują nic, a potem nie mają czem płacić komornego!... — mówiła, otwierając drzwi do mieszkania.
— Niechże się pani rozgości... Ja zaraz pani służę.
Wyszła do drugiego pokoju.
Janka z ciekawością przyglądała się staroświeckiemu urządzeniu.
Stół mahoniowy z klapami półokrągłemi, pokryty siatkową serwetą o włóczkowem wyszyciu, stał przed ogromną i wysoką kanapą, obciągniętą czarną włosiennicą; krzesła takież same, z oparciami w kształcie lir Serwantka żółto politurowana w rogu pokoju, pełna była dziwacznej porcelany, zielonawych dzbanuszków, figurynek kolorowych, kieliszków pękatych z monogramami i filiżanek malowanych w kwiaty, na wysokich nóżkach. Zegar pod kloszem, stare, spleśniałe staloryty z epoki cesarstwa, przedstawiające sceny mitologiczne, lampa z zieloną umbrelką na osobnym stoliczku, kilka doniczek