Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Matkę w „Karpackich góralach“, albo „Matkę rodu“ możnaby tak grać... — myślała.
I znowu wchodziła wnętrznie w ten dramat słyszany i widziany, swoją organizacyą nawskróś nerwową.
— Już nie żył — szepnęła, bezwiednie powtarzając ten rozpaczliwy ruch szczęki i jakieś płaskie rozpostarcie rąk i opadnięcie ich bezsilne, i to piorunowe zagaśnięcie oczów w twarzy zesztywniałej w boleści nagłej.
Oprzytomniała, ale powstała w niej chęć zobaczenia wsi, zieleni... Zapragnęła ciszy i spokoju.
Tutaj, w tych murach, żyła tylko jakby połową swej duszy dusiła się w nich; zdawało się jej, że te kamienice rzucają na jej duszę jakiś szary i posępny cień, że jej zagradzają drogę i zasłaniają słońce.
— Stanęła na ulicy, namyślając się, gdzie iść, gdy ktoś za nią wyrzekł:
— Dzień dobry pani!
Odwróciła się szybko. Stała przed nią Niedzielska, matka Władka, z uśmiechem na starej, poczciwej twarzy o wybladłych oczach.
Janka przywitała ją prędko i zdecydowała się nie jechać nigdzie.
— Odprowadzę panią kawałek drogi; przejdę się trochę...
— Dziękuję, dziękuję... A może pani zajrzy do mnie?... — prosiła cichutko Niedzielska. — Ja tak sama siedzę, że nieraz po całych dniach, oprócz swojej Anusi i stróża, nikogo nie widuję, bo Władeczek, jak wyjdzie rano, to wraca dosyć późno, że nigdy nie mogę z nim pomówić. No, pójdzie pani ze mną, prawda?...