Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bruku. Szewska pasya mnie ogarnęła. Pożyczałam, gdziem tylko mogła pieniędzy i pojechałam z dzieckiem szukać swojego miłego. Znalazłam go. Z jakąś kupczychą żył, dobrze im było razem, tak, że zapomniał o mnie i o dziecku. Za łeb go prawię przywlokłam do Warszawy... Siedział cały rok, obdarzył mnie synem i znowu uciekł... Już go nie szukałam. Plunęłam za nim... Co z psem zaczęło, niech z psem kończy. Miałam dwoje dzieci, było więc o czem myśleć; robiło się różnie, byle wyżyć i tak jakoś lata szły... Chłopca, jak tylko skończył dziesięć lat, choć się darł do książki, choć ino po całych dniach czytywał, do terminu, do bronzownika oddałam... Nie było nieraz jeść kupić za co, a cóż dopiero uczyć.
Miałam z nim utrapienia, miałam!...
Majster się skarżył, że po nocach czytuje, że przy robocie za pazuchą książki nosi i robotę opuszcza dla czytania. Ale jak się tylko wyzwolił, zwąchał się zaraz z aktorami i już przepadł dla mnie... Com się naprosiła, com napłakała krwawemi łzami; nic nie pomogło. Całował mnie po nogach, przepraszał, a mówił jedno: — „Pójdę do teatru! nie wytrzymam, i pójdę!“ — Biłam go, katowałam jak psa, nie powiedział mi marnego słowa za to, ale rzucił nas i przyłączył się gdzieś na prowincyi do tej zgrai... Dopust Boży! — pomyślałam. To już widać tak stało napisane, że pociechy z niego mieć nie będę, a tylko udręczenie!... Zaczęłam pomagać mu po trochu... Córka mi dorosła, brałyśmy szycie do domu i tak się jakoś żyło.
Aż tu jednego dnia przywożą mi męża — ślepego zupełnie. Matko Boska! myślałam, że mnie szlag trafi