Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po jej zmiętej, sinawej twarzy, niby dwa strumienie, żłobiące sobie krwawe koryta.
Janka, po długiem milczeniu, zapytała cicho:
— Gdzież syn teraz?
— Gdzie?... — odpowiedziała głucho, podnosząc się z ziemi — gdzie?... — Umarł! Zastrzelił się, psi syn!... zastrzelił się!... A!... że cię psubracie, święta ziemia nie wyrzuciła za tę krzywdę, jaką matce zrobiłeś!... Trzeba być ostatnim hyclem, ażeby mnie tak zostawić samą... I to rodzone, najukochańsze mi zrobiło... o!...
Zaczęła dyszeć ciężko, bo ją dusił gwałtowny spazm łez i bólu nieopisanego.
— Całe życie moje już takie! — zaczęła znowu, bo znajdowała jakąś okropną rozkosz w rozdrażnianiu ran trochę zabliźnionych. — Jego ojciec był taki sam pies... Krawiectwo robił, a ja miałam sklepik; dobrze nam było z początku, bo grosz był na zapas i w mieszkaniu mieliśmy po ludzku. Ale to niedługo trwało. Zgodzili go na krawca do cyrku; ja sama tego chciałam, bo płacili dobrze i nie miał wiele roboty. Kto mógł wiedzieć, że z tego będzie nieszczęście, kto?... Wpadła mu w oczy jakaś skoczka cyrkowa: rzucił wszystko i, jak cyrk wyjeżdżał, poleciał z nimi w świat..
Odetchnęła ciężko.
— Zęby ścisnęłam tylko! Na zbity łeb, na złamanie karku przepadnij!... Targałam się do kości, żeby tylko wyżyć z córką, ale zachorowałam na tę słabość, co tak na nią ludzie padali wtedy, jak muchy... Chorowałam długo i ledwiem się wylizała, ale wszystko dyabli wzięli, bo sklepik sprzedali mi za długi. Zostałam wprost na