Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedzielska wzięła Jankę pod ramię, Władek szedł z boku, trochę zły, że musiał odprowadzać matkę; klął po cichu, a głośno robił melancholijne uwagi o poranku.
Cicho było zupełnie na ulicach.
Świt rozbielił mroczne głębie horyzontu, domy rysowały się już dosyć wyraźnie. Latarnie gazowe, niby złoty sznur o węzłach zbladłych płomieni, ciągnęły się nieskończoną linią i rozsiewały złotawy pył na pokryte rosą trotuary i szare mury kamienic. Świeży, jędrny powiew poranku lipcowego szedł ulicami i napawał dziwnym urokiem i spokojem. Domy i ulice stały ciche, zapadłe jeszcze w śnie nocy; czuć było, że wokoło jeszcze śpią ludzie, że trzepoczą dokoła sny swemi skrzydłami i snują się tłumnie w popielatym brzasku świtu.
W milczeniu odprowadzili Jankę do hotelu; Niedzielska z jakąś nagłą życzliwością ucałowała ją i rozeszli się.


VI.


— Dobrze pani będzie?...
— Sądzę, że tak. Cicho i widno, to dla mnie wystarcza... Kto tu mieszkał przede mną?
— Panna Nicoleta. Teraz jest w teatrze warszawskim, to także omen.
— No, jeszcze zupełnie nie jest. Mogą ją nie zaangażować jeszcze...
— Ale zaangażują... Panna Żarnecka to spryt; da ona sobie radę. Nie zjadły ją Majkowska z Cabińską,