Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zobaczymy, zobaczymy... — mówił wolno i akcentując długo, postawił filiżankę na stoliczku, następnie pożegnał się z Janką i wyszedł po cichu.
W przedpokoju, kiedy rozespany Wicek podawał mu palto, usłyszał za przepierzeniem monotonnie szepczące głosiki dzieci. Uchylił płótna i zobaczył czterech chłopaków Cabińskiego, klęczących w koszulach i szepczących za nianią pacierz.
Mała, oliwna lampka, błyszcząca się przed obrazem umieszczonym nad łóżkiem niani, oświecała słabo tę grupę dzieci i starą, siwą kobietę, co z pokorą nachylała się ku ziemi, biła się mocno w piersi i szeptała łzawym głosem:
— „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata!“
Dzieci powtarzały sennymi głosikami i biły się piąstkami w piersi.
Popatrzył zdumiony i cofnął się cicho i bez śmiechu. Dopiero na schodach, jakby odpowiadając i temu obrazowi i ostatnim słowom Janki, szepnął:
— No, no! Zobaczymy, zobaczymy...
Janka poszła do buduaru, ale ją w drodze zatrzymała Niedzielska i gwałtem wciągnęła w rozmowę; dosiadł się do nich później i Władek.
Zaczęli się wszyscy rozchodzić do domów.
— Pani daleko mieszka? — zapytała Niedzielska.
— Na Podwalu, ale za tydzień najdalej przeprowadzam się na Widok.
— A to dobrze, bo my idziemy na Piwną, to będziemy szli razem...
I zaraz wyszli.