Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W pierwszym pokoju urządzono na prędce kilka stolików i zaczęto grać w karty.
Tylko Gold siedział jeszcze przy stole i jadł, opowiadając coś Glasowi, który się tak upił, że bał się poruszyć z krzesła, aby nie upaść.
— To biedni ludzie... Siostra moja jest wdową i ma sześcioro dzieci; ja jej pomagam jak mogę, ale czy ja dużo mogę?... a dzieci rosną i coraz więcej potrzebują — opowiadał Gold.
— To więcej nas okradaj, psia twarz!... bierz większe procenta i pomagaj tym swoim parchom.
— Starszy pójdzie na medycynę, młodszy chodzi do sklepu, a reszta jeszcze drobiazg i takie to słabe, chorowite, że aż strach!
— Potop je, jak szczeniaki, psia twarz!... potop i basta! — mruczał nieprzytomny już prawie Glas.
— Jesteś pan bardzo pijany... — szepnął Gold pogardliwie. — Pan nie masz pojęcia, co to są za dzieci!... co to są za kochane, dobre dzieci! Ja się stamtąd nigdy wyrwać nie mogę...
— Ożeń się, będziesz miał bachory swoje własne, psia...
Czkawka zaczęła go męczyć.
— Nie mogę... muszę wpierw te wyprowadzić w świat — szeptał Gold, biorąc szklankę z herbatą w obie ręce i popijając ją małymi łykami. — Muszę je wyprowadzić na ludzi — dodał i oczy mu się zamgliły głęboką radością tego kochania.
Krzykiewicz, przechodząc potrącił Golda tak silnie, że ten aż syknął z bólu, ale uśmiechał się do tej swojej myśli o gromadce siostrzeńców.