Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szek po kieliszku, pił i zadumywał się w nudzie, co go ściskała jakimś bólem tępym i niespokojnością... Znudziła go rozmowa z Janką — opowiadał, ale był zły na siebie, że tak wiele zachciało mu się mówić. Jego twarz żółta, obsypana piegami i pokryta czerwonawym, krótkim włosem, twarda w wyrazie, cała w liniach, w krwawym refleksie karafki z arakiem, podobną była do łba końskiego.
Spoglądał na Jankę i czuł, że w nim zaczyna wrzeć złość jakaś cicha, bo widział w jej twarzy tyle siły, zdrowia wewnętrznego, pragnień, marzeń i nadziei, że aż szepnął z głuchą niechęcią:
— Po co?... po co?...
I wychylił znowu kieliszek wina, wsłuchując, się w gwar ogólny.
Była to już wrzawa pijacka. Głosy brzmiały chrapliwie, twarze były czerwone i oczy błyszczały przez sinawą mgłę odurzenia alkoholem, a niejedne usta już bełkotały niewyraźnie i bez związku. Wszyscy mówili, nie dbając, czy ich kto słucha; wszyscy dowodzili z siłą, kłócili się głośno, klęli bez ceremonii, krzyczeli lub śmiali się bez powodu, chwilami wybuchała zwierzęcość brutalna...
Świece dopalały się prawie; zmieniono je na świeże. Szary świt blizkiego dnia wpływał przez trzcinowe story cienkiemi smugami i poszarzał ton świateł.
Zaczęto wstawać od stołu i rozchodzić się po pokojach.
Cabińska, a za nią kilka kobiet, poszły do buduaru na herbatę, którą już roznoszono w filiżankach.