Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mów tak, Topolski...
— Nie sprzeczaj się, Kotlicki! Ja ci powiem, że publiczność jest głupia, ale i ci jej pastuchy jeszcze głupsi!... A to na co chcecie, żeby chodziła podziwiać, przecież to niema sensu! Teatr obecny, czy to będzie Cabińskiego, czy warszawski, albo „Komedyi Francuskiej“ — jest szopką, teatrem maryonetek, zabawką dla dzieci, albo dla tłumu! — mówił przez stół Topolski do Kotlickiego, uśmiechającego się ironicznie.
— Jakiegoż ty chcesz teatru, co?...
— Psia twarz, panowie, proszę o głos — mruczał już prawie niedosłyszalnie Glas, opierając się ciężko na stole i mętnym wzrokiem patrząc w świece.
— Glas, idź spać, bo jesteś pijany! — powiedział mu ostro Topolski.
— Ja jestem pijany?... psia twarz, proszę o głos... ja jestem pijany?!... — mruczał rozczerwieniony Glas.
Podnosiły się głosy coraz namiętniejsze przeciwko teatrowi warszawskiemu. Zapanował gwar nieopisany, Ale czuć było we wszystkich głosach protestu, drwin, wyrzekań się, w spojrzeniach, rozpłomienionych winem i wódką, w twarzach nagle poruszonych, że ten teatr, nienawidzony tylko pozornie, tkwi głęboko w każdej czaszce i w każdem sercu tli się ciągle pragnienie dostania się do niego, że panuje nad ich duszami, niby majak ziemi obiecanej.
Pito coraz bardziej i przesiadano się, gdzie komu było wygodniej.
Władek usadowił się pomiędzy Majkowską a właścicielką domu i z tą ostatnią puścił się we flirt.