Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bieda, to ogień, co spala drzewo, puch i wszelkie śmiecie, ale metal szlachetny wychodzi z niego jeszcze czystszym — mówił prędko Topolski.
— Gadanie... Wychodzi nie czystszym, tylko bardziej okopconym i potem rdza zjada go jeszcze prędzej... Butelka nie dlatego jest coś warta, że w niej mógł być najwspanialszy tokaj, tylko dlatego, że tam jest w niej pełno sznapsa, psia twarz!... — bełkotał niewyraźnie Glas.
— Warszawski teatr! Boże kochany! przecież tam, oprócz dwóch, trzech osób, to nędza sama, której nikt nie chciał już na prowincyi!...
— Tak, tak, psia twarz! aktorzy, co nie potrafią zagrać nowej sztuki w dwa dni, o jednej próbie, co najmarniejszej operetki nie ugryzą!... Niech ich kaczusie zdziobią, psia twarz!... jak mówi nasz kochany Cabiński. Panowie, proszę o głos! — wołał pijany zupełnie Glas, chcąc się unieść z krzesełka.
— Niechby nas tak prasa wzięła w opiekę, niechby do nas robiła taką codzienną nagankę publiczności, niechby o nas codziennie pół szpalty zapisywała!...
— No, to cóż?... i tak zostałbyć tylko Wawrzeckim!
— Tak, ale przyszłaby publiczność i zobaczyła, że ten Wawrzecki nie jest wcale gorszym, a może nawet lepszym od tych patentowanych znakomitości.
— Psia twarz, panowie, proszę o głos! — szeptał Glas, napróżno starając się oderwać od krzesełka i utrzymać na nogach.
— Publiczność!... publiczność, to stado baranów: tam leci, gdzie chcą owcarze.