Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie!... tylko umie do każdego przemawiać językiem odpowiednim — wyręczył Stanisławskiego Władek, który z Glasem był zawsze na stopie wojennej.
— Skończcie ten moralizujący dramat, a zacznijcie co z operetki, będzie weselej.
Rozeszli się.
Kobiety postrojone, uróżowane, piękne, zaczęły napełniać pokój jakąś sztywną i lodowatą atmosferą, siadały nieruchome, skrępowane czemś i nieśmiałe.
Janka przyszła dosyć późno, bo miała daleko do hotelu i chciała się ubrać starannie. Witała się z wszystkimi, zdziwionym wzrokiem wodząc po twarzach i mieszkaniu, bo ją uderzył uroczysty wyraz, panujący we wszystkiem. Ubrana w kremową jedwabną suknię, wpadającą w odcień heliotropu, z chabrami we włosach i u gorsu, wysoka, doskonale rozwinięta, ze swoją złotawą cerą przy rudawych włosach, wyglądała bardzo oryginalnie i bardzo ładnie. Miała w sobie wiele wdzięku i naturalnej dystynkcyi, poruszała się swobodnie, jakby przywykła do salonów, gdy tymczasem reszta towarzyszek czuła się skrępowana wykwintem teatralnym salonu; chodziły, mówiły, uśmiechały się, jak na scenie, w roli niezmiernie trudnej i wymagającej ciągłej przytomności; widać było, że ich niezmiernie krępuje dywan pod nogami, że z obawą siadają na jedwabnych krzesełkach; że się przesuwają tylko, obawiając się dotykać przedmiotów, że się czują tylko — komparsami.
Przyjęcie było uroczyste: z winem, roznoszonem przez garsonów restauracyjnych, z tacami ciast, z likierami, krążącymi w pękatych butelkach. Krępowało to je