chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz miał piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
— Ostrożnie Wicek, bo buty zgubisz!... — zawołała bufetowa.
— Nic to, każę je tylko przefasonować! — odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo, że nie miały podeszew, ani wierzchu.
— Proszę pani o naparsteczek muślinu! — zawołał, kłaniając się zamaszyście.
— Gotówka jest? — spytała bufetowa, wyciągając rękę.
— Nic, a będzie... Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie — prosił, akcentując charakterystycznie.
Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
— Niech pani da... zaproteguję panią do szacha perskiego... Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angażma...
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
— Wicek! — zawołał ktoś od wejścia.
— Słucham pana reżysera.
— Są już wszyscy na próbie?
— Oho, nic a będzie!... — zawołał, śmiejąc się łobuzowato.
— Zamawiałeś?... byłeś z okólnikiem?...
— Byłem. Wszyscy się podpisali.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/057
Wygląd
Ta strona została skorygowana.