Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne — wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżała po wakacyach.
Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.
Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.
Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.
— Na zawsze!... — odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.
— Na zawsze!... szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.
Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy — żegnać się i odejść — na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.
Żałośnie zaszemrały drzewa... Coś, niby pieśń po-