Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to jest?!... Pani nie pójdzie za mąż!... nie chce pani być moją żoną!?... Pani mnie nie kocha!...
Ukląkł raptownie przed nią, schwycił ją za ręce, i, okrywając je pocałunkami, prawie przez łzy strachu gorączkowego, zaczął ją błagać tak silnie, tak pokornie, tak mu głos drżał łkaniem miłości ogromnej, że chwilami zatrzymywał się, aby zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli.
— Nie kocha mnie pani?... Pokocha mnie pani. Przysięgam, że ja i matka moja i ojciec będziemy jej niewolnikami... Poczekam wreszcie... Niech pani powie, że za rok... za dwa... za pięć... będę czekać. Przysięgam pani, będę czekać!... Ale niech mi pani nie mówi, że nie!... Na miłość Boską, niech mi pani nie mówi tego, bo się wścieknę z rozpaczy! Jakto?... nie kocha mnie pani!... ale ja panią kocham... my wszyscy panią kochamy... my nie potrafimy już żyć bez pani!... nie... Ojciec mi powiedział, że... że... a tutaj!... Jezus Marya! ja się wścieknę!... Co pani robi ze mną!... co pani robi!...
Porwał się z ziemi i chwytając się za głowę rozczochraną, krzyczał prawie z bolu.
Janka miała łzy w oczach i żal się jej robiło; ta jego szczera i taka prosta rozpacz, objawiająca się tak targająco, podziałała na nią dziwnie.
Była chwila, w której poczuła we własnem sercu te łzy jego i rozpacz — i jakaś sympatya litosna targała ją, że już odruchowo podać mu chciała ręce i powiedzieć, że będzie jego żoną, — ale to trwało krótko.
Stała znowu ze łzami rozczulenia w oczach, ale z obojętnością w sercu i patrzyła się zimno.