Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie! nie mogła się zdobyć na stanowczość. Musiała jakaś burza przyjść, wyrwać ją i wyrzucić daleko stąd, jak wyrywała drzewa i rzucała po polach pustych. Czekała już teraz wprost na przypadek. Kręska tymczasem informowała ją ciągle o towarzystwach prowincyonalnych. Z pism zresztą wiedziała nazwiska dyrektorów i opinie, jakie mieli. Robiła pewne przygotowania i oszczędności. Ojciec wypłacał jej procent od posagu regularnie i zdołała przez rok zaoszczędzić z niego przeszło dwieście rubli.
To oświadczenie Grzesikiewicza i zapewnienie ojca, że musi wyjść za niego, wzburzyło ją.
— Nie, nie i nie! — myślała teraz, chodząc po swoim pokoiku. — Nie pójdę za mąż!
O zamążpójściu nigdy na seryo nie myślała. Czasami miłość jakaś wielka, wstrząsająca, snuła się jej w myśli, marzyła o niej przez chwilę, ale o małżeństwie nie pomyślała nigdy.
Dosyć lubiła nawet Grzesikiewicza, bo jej nigdy nie mówił półsłówkami o uczuciach, nie grywał przed nią miłosnych komedyi, do jakich ją przyzwyczaili inni wielbiciele; lubiła go za prostotę, z jaką opowiadał, co musiał przecierpieć w szkołach, jak mu wymyślano od chamów, od karczmarskich synów, jak go upokarzano i, jak im płacił za to pięścią — po chłopsku.
Śmiał się przy tych opowiadaniach, ale miał w śmiechu jakiś akcent żalu, czy urazy.
Chodziła z nim nieraz na spacery, bywała z ojcem w ich domu, lubiła bardzo starą Grzesikiewiczową, ale