Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sami, co pod konarami drzew wył i skomlił żałośnie, niby dzikie zwierzę na uwięzi.
Kochała się w takich dniach i nocach, przepadała za tym przejmującym płaczem żałosnym przyrody konającej w błocie jesieni. Wyobrażała sobie wtedy Leara, i głosem, którym napróżno chciała zagłuszyć burzę i szum lasu, rzucała w świat zamglony tragiczne przekleństwa...
Żyła wtedy życiem dusz Szekspirowskich. Było to prawie szczytne obłąkanie duszy. Pokochała z całą gwałtownością te wielkie, tragiczne postacie dramatów.
Orłowski trochę wiedział o jej chorobie, ale śmiał się z tego pogardliwie.
— Komedyantka! — rzucał jej prosto w twarz ze swoją brutalnością.
Kręska podsycała ten ogień, bo za co bądź chciała się jej z domu pozbyć.
Zaczęła w nią wmawiać talent i gorąco zachwalała teatr.
Janka nie mogła się jakoś zdobyć na ten krok decydujący. Bała się tych ciemnych, nieokreślonych przeczuć i trwogi, jaka ją chwilami napadała.
Wiedziała, że musiałaby zerwać ze wszystkimi i iść sama w świat, w świat, którego się bała instynktownie. Nie żyła nigdy samodzielnie. Mroziła ją myśl o tem otwieraniu sobie drogi kułakami. Dotychczas prowadzono ją: ręka, co ją wiodła, była twarda i nielitościwa, ale ją prowadziła i mniej więcej czuwała nad nią. Tutaj miała swój kąt, swój las, swoje miejsca ulubione, do których organicznie się już przystosowała — a tam, gdzieś w świecie szerokim, co tam znajdzie?...