Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wilczki osłoniły ją płotem rozszczekanych kłów, że ledwie zdążył uskoczyć na stronę.
— Bunt przeciwko wodzowi! — Wrzał, aż mu się zagotowało w gardzieli. Gniew, nienawiść i obrażona duma ledwie pozwoliły mu oddychać.
— Próchnieją ci kły, mole żrą jak starą pierzynę, ślepniesz o zmierzchu a jeszcze chciałbyś panować — urągała zjadliwie. — Skopały cię wczoraj cielęta i uciekłeś! A niedawno świnie obmacywały ci ryjami kałdun; nie śmiałeś nawet warknąć. — Tak straszliwie smagały go te bicze, że darł pazurami ziemię i chrapliwie skowyczał, wyczekując sposobnej chwili do rzucenia się w bój.
— Stawaj na placu, nie wydrzesz się śmierci. Dosyć mamy twoich rządów i podstępów! — Zawyła, gotując się do śmiertelnego boju. Ogromna była, największa ze stada, prawdziwa matka gromady; sucha i zwinna jak brzeszczot, sprężysta, nogi miała niby ze stali, paszczę zionącą ogniem i połyskującą strasznemi kłami. Na ciemnej skórze znaczyły się blizny ran dawnych. Z pod ściągniętych brwi jarzyły się błyskawice krwiożerczych spojrzeń. Cała w bojowym dygocie charczała krótko.
— Stawaj! Stawaj!
Naraz ze stu owczarków obskoczyło ją murem, a Reks groźnie zaszczekał.
— Dosyć tych awantur. Nie pora na rozprawy. — Kulas zostanie przy stadach.
Rozkaz był groźny; wilczyca, przyczołgawszy się do jego nóg, zaskomlała.