Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już słońce przetoczyło się na drugą stronę, a powietrze wciąż brzmiało tysiącami porykiwań, beków, rżeń i tupotów, wreszcie cichy, ciepły zmierzch dał im radę, że chociaż głodni, skłóceni, rozdygotani, walili się ze zmęczenia tam, gdzie kto stał, i zasypiali ciężkim, kamiennym snem.
Reks, który przez owczarków wiedział o wszystkiem, ozwał się wreszcie do Kulasa.
— Cóż poczniemy? — I wpatrzył się w księżyc, wpływający właśnie na niebo.
— Ja wiem co zrobić — odszczeknął urągliwie, odsuwając się nieco na stronę.
Olbrzymia wilczyca wyskoczyła z krzaków i padła przy Reksie.
— Ja ci poradzę — warknęła i, oblizawszy mu pysk, rozciągnęła się przy nim.
Nie podobał mu się ten kares, ale jeszcze więcej zdumiała jej obecność.
— Wiedź nas, panie i nie oglądajmy się za tem zdychającem mięsem. Pociągną za nami. Trwoga ich popędzi, cóż poczną sami?
— Nie wyszczekuj głupich rad. Czego tu chcesz? — zgniewał się Kulas.
— Do mnie, synkowie — dojrzała jego prężący się grzbiet i przekrwione ślepia. — Mam właśnie z tobą porachunki. Uciekasz przede mną jak zając.
— Nikczemna suka! Nie mogę się pozbyć z barłogu tego zawszonego kożucha. Każę cię wypędzić z gromady. Precz mi z oczów. — Warknął, rzucając się do niej z wściekłością, lecz zanim dotknął jej kłami,