Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogąc rozpoznać w tym wspaniale przybranym w czerwień i nowe buty, samego siebie. — A może to ty sam, Niemowo? — sprawdzał się w ruchach, wiernie powtarzanych przez zwierciadło.
— Ha! ha! ha! Małpa! Ha, ha, ha! — zaśmiał się ktoś, jakby z lustrzanych głębi.
Kopnął zwierciadło aż się rozprysnęło w kawałki, śmiech jednak wciąż się zanosił. Na szafie siedział szpak, rzucił się ku niemu ze złością, ale ptak wyfrunął oknem na wysokie drzewo i dalej perlił się jego wyzywający, szydliwy śmiech.
— Co takie bydlę rozumie! — zagwizdał jego głosem, lecz ptak nie dał się zwabić.
Cisnął w niego kamieniem i poszedł penetrować dalsze domy. I aż pokrzykiwał z uciechy, znajdując w nich takie rzeczy jakie był tylko przez okna widywał we dworze, albo we snach.
Brał wszystko oczami niewypowiedzianego szczęścia, rozwalał się po kanapach, tarzał po łóżkach i dywanach, przeglądał w lustrach, przymierzał ubrania, stroił się w damskie suknie, wylegiwał w głębokich fotelach, tłukł pięściami po klawiaturach i deptał z rozkoszą po stosach poduszek, atłasów i bielizny. Nacieszywszy się do syta, wybrał dla siebie jakiś kordelas w pochwie i z pasem, rewolwer, uzdeczkę na swojego ogiera, ciepłą derę i skarb najcenniejszy, wspaniałą szpicrutę, taką właśnie, jaką był nieraz brał po grzbiecie od panicza. Obładowany zdobyczą, powracał już na swoją kwaterę, gdy zobaczył za wybitą szybą jakiegoś sklepu konia na biegunach. Wielki był jak cielę, siwek w czerwonej uprzęży, prawdziwą końską skórą