Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pana. Więc dla przyspieszenia chwili powszechnego szczęścia, sam zaczął obiegać wsie i miasteczka.
Niejedną noc przepędził w chłopskich stajniach i oborach. I niejeden raz musiał uciekać przed kijami, ale wracał uparcie i kiedy pogasły chałupy, wsuwał się jak lis, głosząc niedaleki dzień wyzwolenia. Sławił to szczęście z żarliwością niezłomnej wiary, lecz pomimo tego, szło mu bardzo ciężko. Czasem słuchano go, jakby z ufnością i odpowiadało mu głuche, apatyczne milczenie. Niekiedy podnosiły się ciężkie, rogate łby, błyskały ślepia i przemawiały kopnięcia racic.
— A do budy, psie! Nie przeszkadzaj spać!
— Zerwał się z łańcucha i myśli, że to wolność!
Wreszcie w jakiejś oborze wysłuchano go z uwagą, i po długich stękaniach, glamiąc nieustannie, odpowiedziała jedna krowa sennym pomrukiem.
— Po co mamy szukać paszy tak daleko? A któż nam da gorącego picia? Kto podrzuci siana? Kto wymości oborę świeżą słomą? I jedna po drugiej sławiły dobroć swoich gospodarzy i rozkoszne obory.
— Doją was za to i zabierają cielęta! — warknął niecierpliwie.
— Cielęta! Cielęta! — przypominały sobie z trudem, wzbierając nagłą tęsknotą.
— A potem zabijają was i pożerają!
Trwoga śmierci zadrgała w ich cielskach, w przyćmionej pamięci zamajaczyła ruda broda i białe szpony, które porywały ich dzieci, ich matki, ich rody i wiodły na zatracenie, że naraz ryk strachu zerwał się jak huragan i leciał z obory do obory, aż cała wieś się przebudziła i ludzie przybiegli z kijami.