Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i, bijąc ogonami, czołgały się coraz bliżej; rysie wisiały na konarach. Nawet plugawe dziki zaległy całem stadem i leżały z ryjami podniesionemi na księżyc. Gromada jeleni z lasem rogów na łbach potężnych, nadsłuchiwała jakby wrośnięta w ziemię. Chmary skrzydlatych obwieszały wszystkie nasienniki i krzaki. Niemal cały lud leśny cisnął się ze wszystkich stron i w jakiemś modlitewnem skupieniu zdawał się śnić na jawie czarodziejskie wizje utraconych rajów. Omdlewała w nich pamięć codziennego bytowania — pamięć walk, głodów i mordów. Nieśmiertelne tchnienie tęsknoty jednoczyło wszystkie te uwięzione dusze i porywało w zadumy przyszłych istnień.
Wódz śpiewał niestrudzenie, a czasami do wtóru biły suche kląskania dziobów lub długi, żałosny krzyk zrywał się z pośród stada.
Przed świtem, gdy księżyc zaszedł i chłód powiał z mrocznych głębin, pieśń umilkła i poręba wnet opustoszała. Żórawie posnęły, mgły zaciągały się nad niemi białawemi płachtami, bory stanęły milczące, że tylko z linji czat odzywał się od czasu do czasu ostry krzyk czuwających.
Rex nie mógł wrócić do równowagi. Nie potrafił sobie znaleźć miejsca, wciąż go coś ponosiło, że ledwie doczekawszy się dnia, popędził w pola na jasny, szeroki świat. Gnał do swoich. A taką poczuł w sobie odmianę, że wymijał spłoszone zające. Serce miał przepełnione radosną miłością. Zaszczekał przyjaźnie do spotkanych kuropatw. Tarzał się po orosiałych zbożach. Na chłopskich pastwiskach rozerwał pęta koniowi, nie mogącemu się wydostać z rowu.