Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy nagle, gdzieś z nad jeziora, wytrysnął rozełkany śpiew żórawia.
Puszcza oniemiała w zdumieniu i zachwycie. Ucichły naraz walki i gonitwy, bór znieruchomiał i zasłuchał się, zaczarowany śpiewem, wynoszącym się z niezamąconej cichości czarem nieukojonej tęsknoty i marzenia. Jakby coś przenajświętsze, ukryte w głębiach wszystkich dusz, dawało znać o sobie, budziło i porywało.
Rex ani wiedział kiedy, doczołgawszy się do czat żórawianych, przywarował w trawach i, nastawiając uszu, zapomniał nawet o własnem bezpieczeństwie.
Źórawie zalegały brzegi jeziora z szyjami wtulonemi pomiędzy skrzydła, zaś jeden z nich, snać wódz i bard zarazem, stał z podniesioną do księżyca głową i śpiewał przeciągłym, rwanym a tak melodyjnym głosem, że zdawał się być ze skrzeń srebrzystych i zapachów. Niekiedy podnosił skrzydła i, bijąc niemi, okręcał się dokoła siebie w jakimś hieratycznym tańcu, śpiewając coraz górniej, uroczyściej i tęskliwiej. Śpiewał rapsody o dalekich, dalekich wędrówkach pod zachód słońca! O ziemiach ogromnych, górach niebotycznych i morzach szumiących. Śpiewał potem uroki złotej pustyni, rzek niebieskich, palmowych gajów i palącego słońca. Śpiewał o ziemiach, gdzie niema człowieka i gdzie wszelkie stworzenie żyje wolne, szczęśliwe i nieśmiertelne. Jakieś baśnie, zasłyszane od praojców, zebrane po pustyniach i wyrwane z tęsknot serc strapionych, śpiewał.
Rex zadrżał, poczuwszy wilczy swąd: z pod sosen migotały zielone ślepia, lisy kręciły się niespokojnie