Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień podnosił się bardzo cudny; pod drzewami leżał jeszcze mrok orosiały i przejęty ciężkim, duszącym zapachem żywicy i grzybów; mgły ruszały z nocnych legowisk i przysłaniając porębę modrawą chmurą, biły w niebo przejrzystemi kądzielami; zawiało tchnienie zbliżającego się słońca; drgnęły budzące się drzewa i deszcz perlistej rosy spływał na ziemię; wśród niepokojącej, sennej cichości jęły się prząść pierwsze szmery i szelesty, trzepania skrzydeł i świergotania. A kiedy noc zbladła, ukazując coraz wyraziściej zarysy drzew, puszcza zadrgała życiem. Do jeziora zaczęły nadciągać nieprzeliczone stada ptactwa. Rozfalowały się trzciny przez które wydeptanemi ścieżkami śpieszyły do wody, sarny. Zarechotały dziki, tłoczące się całemi stadami. Wilki przemykały się bez szelestu, w powietrzu jeno pozostawiając ślady swego przejścia. Szczekały lisy, kręcące się niespokojnie. Z drzew spływały drapieżniki, ledwie poruszając skrzydłami. Krzyki dzikich gęsi i kaczek roznosiły się w powietrzu wraz z głośnym pluskiem wody.
Na samym końcu nadciągnęły żórawie. I te gęste ciżby wielkich i małych drapieżników, grzebiących i trawożernych, — wszystek naród puszczy, z radosną wrzawą swobody nasycał pragnienie i kąpał się bezpieczny pod osłoną praw odwiecznych, zabraniających pod karą śmierci polowania przy wodopojach.
Rex leżał pod sosną widną dla wszystkich i złowrogi swoją wielkością i zbrodnią, jaką był wczoraj popełnił w tem miejscu. Nikt go jednak nie zaczepiał.