Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wymijano go, jakby nie spostrzegając. Ani jedno ślepie nie błysnęło w jego stronę. Przechodzili spokojnie, jakby go tam nie było.
Przejęło go to niepokojem, nie dowierzał tej obojętności, musiał się w niej kryć jakiś podstęp. Zwłaszcza postawa wilków nakazywała największą czujność. Ale kiedy zorze zagrały purpurą na wodach, leśny naród rozpłynął się tak prędko i niedosłyszalnie, jak resztki mgieł. Pozostały tylko żórawie. Zasiadły nad jeziorem wielkiemi stadami, a otoczywszy się gęstemi czatami, rozpoczęły nauczanie młodzieży. Co pewien czas zrywało się jakieś stadko z przodownikami na czele i, zataczając kręgi, wznosiło się coraz wyżej nad bory, pod zróżowione chmury i tam, sformowawszy trójkątne klucze, zdały się ginąć gdzieś w przepaściach nieba, że tylko przeciągły klangor znaczył ich niebosiężne szlaki.
Powracały w takim samym porządku, żeby po odpoczynku zaczynać na nowo.
Rexowi zamarzyła się zemsta za niedawne upokorzenia, więc skoro noc zapadła i mgliste zawoje spowinęły całą porębę, zaczął się czołgać ku stadom, próbując przeróżnemi podstępami prześlizgnąć się przez kordony stojące na jednej nodze i z głowami podwiniętemi pod skrzydła. Lecz zanim dosięgnął linji, na której stróżowały, zerwał się krzyk przeciągły i ciężkie jak maczuga dzioby spadły mu na grzbiet.
Spieniony, nienasycony zemstą, zagrzebawszy się w barłogu, zasnął prędko.
Noc już była późna, księżyc płynął nad borami, wody drgały świetlistem, nieustannem skrzeniem, mgły srebrną przędzą motały się na trawach i niskich krzach,