Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suwał to, że w puszczy się nie ostoi, że zginąć musi. A zginąć nie chciał. Wola życia budziła się w nim z coraz większą potęgą. Nurt głuchego buntu raz po raz zrywał go na nogi. Padał na barłóg, słaby jeszcze i chory, ale nie przestawał wrzeć pragnieniem zemsty. Przez te długie dnie i noce, przesuwały się ustawicznie przez jego zgorączkowany mózg żywe odbicia krzywd i cierpień. I, przeżywając je na nowo, cierpiał na nowo i tak boleśnie, że wył rozpaczliwie, obwiniając za nie zarówno ludzi jak i zwierzęta. Zwłaszcza, iż czuł i słyszał drapieżników, krążących nieustannie dookoła budy. Czekał, że lada chwila będzie musiał stoczyć ostatnią walkę, ale ta chwila nie przychodziła. Nie pojmował tej zwłoki, aż mu ją dopiero wytłumaczył stary puhacz.
— Chorych się nie dobija! Takie prawo! — Zahuczał z głębi budy, gdzie się gnieździł.
A nazajutrz, kiedy słońce wypędziło go z łowów wciśnięty w najciemniejszy kąt budy, zaczął nauczać praw i obyczajów, panujących w puszczy. Huczał monotonnie, po sto razy jedno, niezrozrozumiale, ale Rex zrozumiał go dobrze.
Nasłuchawszy się do syta, spojrzał wyniośle w jego żółte, świecące ślepia.
— Wolałbym ludziom paść owce, niźli w puszczy być królem.
— Nam nikt nie panuje, ale rządzą nami mądre, odwieczne prawa. Nie podobają ci się, bo cóż ty możesz wiedzieć o wolności? Ludzie nauczali cię swojej wolności kijem i głodem. Urwałeś się z łańcucha, niewolniku, i zuchwale wyszczekujesz na sprawy ci niepojęte.