Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Śmierdziele — warknął wzgardliwie. — Nigdy nie ruszyłem żywego, nawet kurczęcia, ale kiedy się na mnie zmawiają, przebierał nie będę. Jak wojna, to wojna!
Jakoż od tego dnia rozpoczęła się naprawdę wojna. Przeciwko nieszczęsnemu wywołańcowi powstali wszyscy dworscy z włodarzem na czele, który zaprzysiągł śmierć Rexowi. I nieubłagana walka toczyła się na każdem miejscu i w każdej chwili. Zarówno bowiem w dzień jak i nocy polowano na niego, rzucano się z kijami, strzelano, bito kamieniami, szczuto psami. Nie mógł się już za dnia pokazać w obrębie podwórza, bo ze wszystkich stron sypały się kamienie i wylatywały z drągami zaczajone chłopaki. Nawet starcy, wygrzewający się pod czworakami, przywabiali go podstępnie — gdyż wszystkim jednako marzyła się nagroda, wyznaczona za jego życie.
I z początku pod nagłemi ciosami zasadzek, pod grozą niebezpieczeństwa, wyzierającego z każdego kąta — pod grozą wrzasków, strzelań i naganek, Rex uląkł się i, straciwszy głowę, biegał po polach, dając folgę gorzkim wyrzekaniom na ludzką nikczemność. I byłby może przepadł, gdyby nie rada Niemowy.
— Zejdź im z oczów na parę dni, schowaj się w budzie, nie zapomnę o tobie.