Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O zmierzchy krwawych zachodów, gdy puszcza się zapada w przerażenie.
O noce przejęte sykiem pełzających, płaczem konania i rykami triumfów!
Rio Negro! Jak lśnią twoje wody pachnące w różanych porankach!
Słońce ogromne i promienne wynosi się z topieli, — radosny krzyk szczęścia się zrywa, pachną kwiaty, pachnie ziemia, śpiewa wszelkie istnienie. Śmiechy w gęstwinach, gonitwy po gałęziach, szczęście ponosi, radość! Same skrzydła wynoszą na wierzchoły palm, w błękity, w słońce! Z wichrem w zawody lecieć, bić skrzydłami, pławić się w powietrzu, krzyczeć z rozkoszy i lecieć, lecieć, lecieć!
Nad wodą przejrzystą, gdzie w mule czyha pożeracz, bambusu gałąź się chwieje, pierzasta, zielona — słońce dzwoni po liściach i sypie się złotym piaskiem na wody, w cieniach wieczystych się mrowi, tam, gdzie w cichych zachodach grzmi straszny ryk i płacze rozdzierana gazela.
— Ojczyzno moja stracona! Raju utęskniony. Wolności!
Zamilkła i, jakby stłumiając rozpacz, schowała głowę pod skrzydła.
Noc szła, śpiewały słowiki, puhacz zahuczał i żałobnie zakrzyczały z drzew pawie.
— Nieszczęsna! — zajęczała znowu — dojrzałam górę płynącą środkiem rzeki, a na niej drzewa uschnięte; sfrunęłam nieznacznie i porwały mnie jakieś czarne, okropne szpony! I odtąd płyną moje lata hańby i niewoli