Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —

Poczujecie władzę i albo ja stąd wyjdę, albo będzie tak, jak ja chcę.
Myślała gniewnie, patrząc przez okno na ojca, który w czerwonej czapce i w starym mundurze spacerował pomiędzy opłotkami, podnosił nogi wysoko i maszerował uroczyście.
— Raz... dwa!.. Raz... dwa... Mieciu! — wołał ustawicznie, domaszerował do końca, zawracał i wciąż chodził.
Oderwała oczy od ojca i poszła do jadalnego pokoju.
Andrzeja już nie było, siedział tylko stary przy stole ze szklanką herbaty w obu rękach i matka. Kiwnęła im głową i zabrała się do śniadania. Janowa jakoś cicho dziwnie, z zaczerwienionemi oczyma i obrzękłą twarzą, usługiwała.
— Niech Janowa otworzy okno; ten ojca tytuń jest wprost obrzydliwy.
— A bogać! — mruknął, postawił szklankę i patrzał na nią niechętnie.
— Da mi Janowa inne nakrycie, nowe, na tych wyszczerbionych skorupach nie będę jadła i niech je Janowa zbierze i wyniesie do kuchni. Nie podawać ich nigdy.
— Janiusiu! Kiej to jeszcze takie dobre talerzyki — oponowała stara.
— Cicho matka! Jaśnie pani tak każą, to słuchać, jak Boga tego kocham, a nie to jeszcze powie: pszoł wszyscy i basta! — wybuchnął urywanym ze złości głosem.