Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —

puchem zieleni, drzewa otaczały się już przesubtelną aureolą młodych, pierwszych listków, w powietrzu drgała wiosna z całym swoim czarem; ale Janka rozglądała się po Saskim ogrodzie ze smutkiem prawie, ludzie przysłaniali jej sobą wszystko — te tysiące twarzy, które się snuły po ogrodzie, śmiały, mówiły — te stroje błyskotliwe i tandetnie świetne, zasłaniały tylko a nie przykrywały trosk i nędzy, jakie się poza niemi taiły.
— Blaga! blaga! blaga! — myślała, patrząc w ich dusze jakimś ostrym wzrokiem przenikania nawskróś, do dna wszystkiego. Widziała, że te piękne warszawianki są sztuczne, poretuszowane pudrem, szminką, różem, woalkami, kapeluszem, suknią; że te ciała są nierozwinięte, pokręcone, że poza maskami banalnie uśmiechniętych twarzy niema nic; że te fiołkowe, czarne, niebieskie oczy patrzą pustką i głupotą; że mężczyźni chudzi, mali, wynędzniali, nerwowi, są wprost marni, wiało od nich chłodem zużycia i przesytu. Patrzyła coraz uważniej i później zaczęła spostrzegać coraz wyraźniej w tych tłumach piętno walki, tragicznej, codziennej, głupiej i zabijającej powoli walki o byt.
Nic tylko o żer! tylko o żer! — myślała z litością i wiedziała teraz, że to jarzmo przeklęte tak zgina tych ludzi, ogłupia i wysysa z nich wszystkie myśli i pragnienia szersze. Dalszy ciąg myśli przerwał Andrzej, który już czekał przy fontannie; zadrżała na jego widok, nie wiedząc dlaczego.