Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

małżeństwo się zerwało. Urządził kilka odczytów, na które panny zjeżdżały tłumami.
— Gąski zawsze rzucają się na owies.
— Dlaczego ma pani to za złe?
— Nie za złe, bawi mię tylko ta panieńska łapczywość, z jaką rzucają się na wszelką nowość, bez względu co ona w sobie zawiera.
— Ba, od tego jest młodość, żeby się zapalała. No, dzieci, zrobimy konia?
— Posyła pan jutro konie do Bukowca?
— Tak się stało, że nie, ale jeśli pani potrzebuje, to posłać mogę.
— Nie potrzebuję, przecież człowiek pójdzie i tak po gazety.
— Nie miałaś jeszcze listu od ojca?
— Nie, dziwi mię to i niepokoi. Przez te trzy tygodnie pisałam cztery razy, a miałam odpowiedź jedną, boję się, czy nie chory.
— Myślę, że jest przeciwnie, dlatego, że zdrowy, nic nie pisze.
— Cichocie no... — zawołała Helena, podnosząc rękę do góry.
— Nic, psy się gryzą w podwórzu, muszą im jeść dawać.
— A mnie się wydało, że słyszałam najwyraźniej płacz... — powiedziała Helena.
— Et... zdawanie — mruknął i znowu zaczęły się krzyki i śmiechy dzieci.
Helena odczytywała gazety, przerysowywała monogramy z Bluszczu, a Janka siedziała bez-