Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —

mu przysłaniały oczy, przez ból, przez całą nędzę swojego stanu szeptał chwilami:
— Janka!.. Janka!.. — i wyciągał ręce do tych bezmiernych, pustych przestrzeni niebios, w których gdzie niegdzie w przerażającej głębi migotały gwiazdy, przysłaniane chmurami, pędzącemi z szaloną szybkością.
— Biedny człowiek! ta miłość tak go podnosiła i tak uszczęśliwiała!.. — szepnęła ze współczuciem Jadwiga.
— Tak, ale ta boleść go uczłowieczy.
— Biedny człowiek, czem on żyć będzie? przecież w tę miłość włożył całego siebie. Zostaniesz?.. pójdę się modlić...
— Ada! znowu wzruszenie?.. a czyż my nie cierpimy? On mniej cierpi, bo cierpi jak człowiek dziki, który tylko czuje; ale my srożej, bo uświadamiamy sobie i nie widzimy ratunku na ból. Rano pojadę do niego, rozpytam, będę chciał ich pogodzić.
— Dobranoc! — Dotknęła ustami jego czoła, przesunęła ręką po włosach i twarzy i wyszła.
Szła długim, sklepionym korytarzem, pociętym z jednej strony oknami, zupełnie klasztornemi, bo w głębokich niszach wisiały wielkie krzyże, oświecone lampkami oliwnemi. Dotykała się ich, przystawała chwilę w głębokiem skupieniu przed każdym i weszła do ogromnej kaplicy. Była to dawna zamkowa kaplica, zajmująca narożną dwupiętrową basztę, zupełnie bez ozdób i prze-