Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —

— Nie mam już narzeczonej!.. — odpowiedział wolnym, drżącym głosem.
— O, o, o!.. — wymawiał wolno Witowski, leżąc znowu w fotelu, i odrywał zwolna oczy z sufitu i coraz silniej świecił niemi, przenosząc je na twarz Andrzeja.
— I marzenia są jak ptaki, gdyż krążą upojone siłą własną, weselem, pięknem, radością czystą istnienia i wtedy zdają się dosięgać słońca i świat zabarwiać; a jastrząb spada i rozbija harmonję i ginie radość, uniesienie... i ginie szczęście i giną marzenia; złe wieści, to jastrzębie, co szponami wiszą u serc i krzyczą, śmierć i zatracenie! Bardzo bolesną wieść pan przyniósł, bardzo... — mówiła ze smutkiem.
— Złe wieści, to wilki, to węże, co oplatają serca i mózgi potwornemi skrętami i gryzą... gryzą... gryzą... — powtarzał wolno Witowski z wykrzywioną twarzą i takim ciężkim i bolesnym głosem, jakby wszystkie żmije bólów ocknęły się w nim i zaczęły mu gryźć duszę.
— Dobranoc! — powiedział Andrzej, powstając nagle od niedokończonego jedzenia, bo ton ich słów, wyrazy ich twarzy, ta tragiczna cisza pokoju i przypomnienia schwyciły go za gardło okropnem łkaniem i serce ścisnęły mu tak strasznie, że nie mógł nic więcej mówić i wyszedł.
I szedł zpowrotem temi samemi polami i jakby ze śmiercią w sobie — i przez łzy, które