Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 63 —

niecznie, z całą serdecznością, no, dobrze?.. panno Janino!..
— A i owszem, jeśli pan Andrzej zechce mnie zawieźć do pani.
— Kiedy tylko pani rozkaże, jestem przecież na rozkazy.
— Przyjedźcie, tylko z pewnością, będzie to prawdziwe święto dla nas, moja droga panno Janino!.. — i tak się przymilała, tak łasiła, takiemi pieszczotliwemi akcentami drgały jej słowa, że stary szepnął cicho do żony:
— Jucha, musiała kogo oszwabić, kiedy taka ucieszna dzisiaj.
— Widziała pani już pałac?.. prawda, że ładny.
— Bardzo ładny, nie myślałam nawet, że tak w nim pięknie.
— Królewskie mieszkanie, ale dla pani niema nic zbyt wspaniałego, nic, słowo honoru daję, że jestem z pani dumna.
Jankę mieszały jej słowa, odczuwała pod temi gładkiemi i pięknemi frazesami nieszczerość, zresztą była bardzo czuła na szarżę, a Józia przesadzała w czułościach i komplementach, nawet Andrzej spoglądał na siostrę trochę niespokojnie i ze zdziwieniem, nie poznawał jej.
Gdy zmierzch się zrobił i księżyc wypłynął z nad lasów, Janka podniosła się do odjazdu. Pożegnała się ze wszystkimi bardzo serdecznie. Stary sam ją wsadzał do sanek, okrywał jej nogi,