Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

spojrzeniami Janki, jakiemi obrzucała pokój i rodziców.
Dopiero pod sam wieczór, kiedy ostatnie miedziane zorze zapalały się na zachodzie, przyjechała Józia i rozmowa się ożywiła.
Głębińska była w szczególnie wesołem usposobieniu dnia tego. Ucałowała Jankę z serdecznością, śmiała się, żartowała z Andrzeja, piła wódkę z ojcem i co chwila zarzucała przyszłą bratowę gradem całym zachwytów, wypowiadanych w połowie po francusku, w połowie po polsku.
— Matka, słyszysz?.. Józia gada po zagranicznemu! — zawołał zdumiony Grzesikiewicz, bo uczenie się francuskiego języka Józia trzymała w wielkiej tajemnicy.
— A juści, abo to w klasach była! abo się uczyła od gubernantek?.. — wątpiła prosto stara.
Józi kolorowe oczy zamigotały wściekłością, przykryła je śpiesznie binoklami i szepnęła ironicznie po francusku do Janki.
— Musi się pani uzbroić w wielki zapas pobłażliwości dla naszych rodziców.
— Józia, a to jak Boga tego, mów no po ludzku, człowiek siedzi, jak na kazaniu niemieckiem, a to ino szerc... szerc... — zaczął komicznie przedrzeźniać.
— Ach, jaka pani dobra, jaka dobra, tego nie wypowiem, że pani nas odwiedziła, i myślę, że i o mnie nie zapomni pani. Proszę o to ko-