Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

Dał znak stangretowi i konie ruszyły z kopyta, sanki świszczały tylko w locie szalonym.
Zaraz też ukazały się zabudowania krosnowskie: park, wieś, nad którą unosiły się błękitne słupy dymów, i rzeka niezamarznięta miejscami, błyszcząca złotemi taflami wody w słońcu.
Pod kolumnadą podjazdową pałacu, gdy dojechali, ukazał się stary Grzesikiewicz, odświętnie ubrany, w długie buty świeżo widocznie wysmarowane, bo w załamku cholew bieliły się resztki skrzepłego tłuszczu, w czarny kożuszek, podbity zwykłemi baranami, od którego zdaleka bił zapach skóry niewyprawnej, siwawe włosy miał gładko przyczesane, a twarz sino-czerwoną; końce wąsów, przyciętych nad ustami, buńczucznie wykręcał do góry.
— Witami witam wielmożną panią! — zawołał, wysadzając Jankę, ale zamilkł i omroczył się, bo syn uderzył go oczyma za tę „wielmożną panią“. Odzyskał prędko równowagę i rubasznie, z mlaskaniem, ucałował ręce Janki, wiodąc ją do środka pałacu.
Z Grzesikiewiczową przywitały się serdecznie, i gdy Janka pocałowała ją w rękę, stara chwyciła ją w ramiona i rozpłakała się ze wzruszenia.
— Kto łzami wita, z miłości kwita! — zaśmiał się stary. — Pozadawała pani moim na kochanie, czy co?.. bo ani moja stara, ani Jędruś nie mogą już żyć bez pani, — powiedział wesoło