Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

kłęby sinawej pary, słupy, całe fontanny wisiały nad sankami. Taka cisza panowała pod tą biało-błękitną kopułą lasu, wśród tych nieskończonych szaro-zielonawych kolumn, w tych głębiach perłowych, zionących chłodem, że każda szyszka spadająca, każda gałązka sucha, która pękała pod naporem śniegu, co wtedy kaskadą pyłów spływał na ziemię, rozlegały się ostrym dysonansem w tej symfonji milczenia. Przez dolinki, przez moczary, zarosłe żółtemi, poschłemi wicinami, wiły się pasy strumieni stalowo-modrych o zimnym blasku, nad któremi ciężkim, skośnym lotem unosiły się wrony.
Jechali w milczeniu, bo Andrzej nie śmiał mówić, tylko patrzał na rozrumienioną twarz Janki, i biegł za jej oczyma, błądzącemi z rozkoszą po nagich, pustych i białych polach, na które wyjechali z lasu, i taka go dziwna a wielka radość przepełniła, że chciało mu się wstać w sankach i krzyczeć ze wszystkich sił, ale nie podniósł się, tylko delikatnie wyjął jej rękę z mufki i ucałował. Nie broniła mu, uśmiechnęła się łagodnie i szepnęła bezwiednie, przyciskając się ramieniem do niego:
— Dobrze tak jechać... dobrze...
— Nie zimno pani?... — zapytał troskliwie, otulając jej nogi futrem.
— Nie.
— Może jechać prędzej?
Skinęła głową.