Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —

— Nie, jutro!.. przyjedzie pan do nas na obiad, a po obiedzie pojedziemy hulać po drogach.
— Gdzie oczy poniosą! — zawołał, porwany jej ogniem.
— A raczej, gdzie bułanki i drogi poprowadzą.

Odjechał.




V.


Wieczór słał się nad ziemią; wieczór zimowy, mroźny, cichy, wyiskrzony miljardami gwiazd, oślepiająco biały, przesycony ciemno-błękitnemi cieniami, jakie kładły szkielety drzew na śniegi. Stacja milkła, a na długiej i krętej linji kolejowej, wijącej się wskroś białych płaszczyzn i gnących się pod śniegami lasów wykwitały złotawe światełka latarń strażniczych, niby sznur promieniejących pereł.
Zaleska grała, jak zwykle o tej godzinie, muzyka sączyła się przez ściany łagodnemi dźwiękami, ale brzmiała tak smutnie jakoś, że Janka zadrżała, zabolało ją serce, czuła, że jakieś łzy niewypłakane jeszcze ma w duszy, że ta muzyka kołysze nią i budzi przygasłe nieco marzenia, rozpala jakieś ognie. Nie, nie chciała tego. Chciała być silną, chciała to jarzmo, które sama sobie włożyła na barki, nieść świadomie i wytrwale. Chciała zupełnie zapomnieć, czekała nawet dnia