Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

musiałam posłać pieniądze do Wiednia, za dzieci, to przecież pierwsze. Zaczniemy pojutrze młócić pszenicę, to się z pierwszych pieniędzy odda — tłumaczyła się miękko.
— No, dobrze, a sprzedać zaraz, bo teraz pszenica stoi fajn.
A Andrzej rad, że ma powód, pojechał po raz drugi dzisiaj do Bukowca i zaraz od progu zaczął:
— Przyjechałem prosić pani o odwiedzenie Krosnowy. Ponieważ tam zawieszają portjery, firanki i obrazy, a ja, ani moi, niebardzo się znamy na tem, więc, jeśliby pani była łaskawa pojechać i zobaczyć i co złego pani spostrzeże, powiedzieć, to się przerobi tak, jak pani będzie chciała, dobrze? — prosił, całując ją po rękach.
— A dobrze, miałam chęć pojechać trochę sankami.
— To się przejedziemy.
— Ale warunek, a raczej prośba!..
— Spełnię sto i jeden.
— Będziemy jechali prędko.
— Jak wicher, bułanki moje nie lubią człapać wolno.
— A sanna przetarta?
— Jak po szkle, tak wyszlifowana.
— Na szosie?
— Wszędzie.
— Ślicznie!.. poszalejemy!.. — zawołała wesoło, bo poczuła ogromną chęć ruchu.
— Jedziemy zaraz?