Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —

— Te wielkie kufry...
— Kupowałyśmy je razem w Kielcach, nie pamięta pani?
— Prawda! Zapomniałam. Boże! jakże jestem roztargniona. Czy to nie dzieci moje krzyczą? — Przystanęła na środku pokoju i słuchała chwilę wrzasków, rozlegających się donośnie.
— Bawią się dzieci! — zauważyła cicho Janka, podnosząc na nią oczy.
— Panno Janino, więc pani nie wyjeżdża już do teatru? — zapytała, biorąc za klamkę.
— Nie.
— Aha! rozumiem, oświadczył się pani Grzesikiewicz! No, niech się pani nie wypiera, nie uwierzę.
— Skąd się pani wzięło to przypuszczenie? — zapytała ostrym, podniesionym głosem, ale ochłonęła i już łagodnie dodała: — Ma pani słuszność, istotnie, wyjdę prawdopodobnie za p. Andrzeja.
— A to winszuję pani serdecznie, serdecznie.
Chłodno przyjęła jej życzenia i pocałunki, tak chłodno, że Zaleska odczuła to, popatrzyła na nią jakby zalękniona i cicho wyszła.
A Janka z pewną goryczą myślała o jej szczęściu, ale już nie zazdrościła, już teraz nie umiała nawet zazdrościć, tak była zrezygnowana.
Napisała zaraz długi list do Głogowskiego i drugi do Cabińskich, odwołujący swój przyjazd.
Od tej nocy walki ze sobą zmieniła się ogromnie. Próbowała się zobojętnić na wszystko,