Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 290 —

— I pani już o teatrze nie myśli? To niemożebne — mówiła Cabińska. — Wie pani, cudowny pomysł przyszedł mi do głowy: angażuj się pani do nas, na amantki.
— Dlaczegóż taki awans gwałtowny? W Warszawie marnej roli subretki nie chcieliście mi dawać. Doprawdy, że spotyka mnie zaszczyt niezasłużony.
— Och, pani ma dobrą i mściwą pamięć, to czysto kobiece — wtrącił Pieś.
— To chyba czysto ludzkie, że krzywdy się pamięta.
— Panno Janino, wszystko się wygładzi, wszystko, zobaczy pani. Może pani pójdzie do nas, to pomówimy obszerniej, zobaczy pani swoją dawną uczennicę.
— Nie mogę, za pół godziny muszę jechać na kolej — mówiła stanowczo, ale ta propozycja niespodziewana uderzyła jej do głowy, niby mocne wino, i rozmarzyła ją nieco. Siedziała zadowolona, swobodna, bo, pomimo że oni wszystko wiedzieli o niej, nie czuła się tam skrępowaną ani zawstydzoną, patrzyła na nich z pewnej wysokości; nawet te żale, jakie się w niej rozbudziły, nikły zwolna, tłumione rozrzewnieniem i radością, że widzi ich, że jest pomiędzy nimi.
Wpadł zadyszany Cabiński, po którego posłała żona, i już od progu krzyczał:
— Co za gość! co za gość! Witam całem sercem i obu rękoma! — Ucałował jej rękę i z pewnem zdziwieniem patrzył na nią. — Doprawdy, że ledwie panią poznaję, tak się pani zmieniła! Bez komplementów powiem, że wygląda pani prześlicznie! Jak dzie-