Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —

do saloniku w Bukowcu bardzo dobry, ale nic więcej, jeden z miljona. Żal mi pani, a że mam pewne doświadczenie, chciałam panią ostrzec, bez entuzjazmu, bez złudzeń i obsłon pokazać chciałam pani przyszłość.
— Dziękuję, dziękuję pani, ale pójdę za przeznaczeniem, pójdę — powiedziała mocno, otarła łzy i, nie żegnając się, wyszła.
— Głupia gęś, świat chce zdobywać i panować mu — szepnęła Janka ironicznie. Rozgniewało ją to, że jakaś głupia kobiecina marzy o tem samem, co ona niegdyś i teraz. Nie, nie chciała jej przyznać nawet talentu, chociaż go czuła w niej, bo coś niby zazdrość ostremi szponami szarpało jej duszę. Zaczęła chodzić po mieszkaniu. — Tak, tak bywa na świecie, jakaś tam będzie triumfowała, zdobędzie wszystko, a ona? — myślała — ona, co całe życie włożyła w pragnienia i którą urzeczywistnienie ich kosztowało już tyle łez i rozczarowań, ona zostanie na tej nędznej prowincji, wyjdzie zamąż za tego chama!
Odepchnęła gniewnie krzesło, które stało na jej drodze. Będzie mu rodziła dzieci, chodziła koło gospodarstwa, będzie żyła w tym świecie, który ją w niedzielę spoliczkował; uśmiechać się będzie do tej starej chłopki, do tej swojej pani matki, która razem z jej służącą chodziła kiedyś na pańszczyznę, będzie mówiła: ojcze! temu pijakowi, wycierającemu wszystkie karczmy okoliczne, będzie żoną tego karczmarczyka, tego Grzesika!
Pchnęła znowu jakiś fotel, aż poleciał do przeciwległej ściany. — Ona, ona! tak żyć musi, a dlaczego?