Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —

koncert, który się powiedzie pod każdym względem, bo kuzyn prawdopodobnie wie, jak brać się do tego, ale co później, co dalej?
— Będę pracowała, aby zdobyć uznanie.
— Nie tak będzie, tylko tak, że mąż pani będzie się wciąż uczył, a pani będzie się męczyła, męczyła, męczyła do śmierci — powiedziała głośno i twardo.
— Być może, ale przynajmniej będę się męczyła wpośród tego świata, o jakim marzę i bez którego jużbym dłużej nie wyżyła. — Łzy zaczęły zalewać jej twarz. — Przecież pani wie, jakie życie straszne tutaj, bez celu, tylko byle dzień przepchnąć, a przytem my jesteśmy biedni, bo ta marna pensyjka mężusia zaledwie wystarcza dla niego, i gdyby nie pomoc kuzyna, to jeść nie mielibyśmy co, a liczę, że przy jakiem takiem powodzeniu jego na scenie a mojem na estradzie, będziemy mieli znacznie więcej dochodów, i zresztą już ten kuzyn nasz...
— O, tak, będziecie mieli skarby! O, tak, będziecie mieszkali w jednym pokoju na czwartem piętrze i jadali raz na dwa dni obiady. Znam takie życie, jadłam tę rozkosz, jaką sztuka daje, tak łapczywie, że aż się udławiłam.
— Panno Janino, dlaczego dzisiaj pani tak mówi? Odbiera mi pani siły i wiarę w przyszłość — skarżyła się, cicho łkając.
— Bo panią znam, jesteś pani biednym ptaszkiem, który chce przelecieć ocean, i mówię: utoniesz, bo, o ile mi się zdaje, mąż pani nie ma takiego głosu, z którego możnaby coś zrobić na scenie; jest to głos