Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 243 —

wzdychał, wpatrując się w omglony, szary, jesienny poranek, i w szeregi błyszczących od rosy, bronzowych wagonów, któremi Karaś manewrował po linji; słuchał gwizdawki parowozu, stuku sztosujących buforów, świergotu wróbli pod magazynem. Dobrze mu teraz było, bo myśleć nie potrzebował, bo to życie dokoła, pokratkowane na godziny, wymierzone, czynne, w którem szedł ze służby na odpoczynek, z odpoczynku na służbę, trzymało go silnie swoją otoczką przepisów i obowiązków.
Wyjrzał na podjazd, czekały tam konie na Głogowskiego, dał o tem znać do Orłowskiego przez Rocha, zdał służbę i poszedł spać.
Głogowski pił śpiesznie herbatę. Orłowski poszedł na osobowy.
— Trzeba zaraz jechać. Mówiliśmy o tem i owem, ale, panno Janino, czy ta przyjaźń nasza, jaką zawarliśmy w Warszawie, trwa jeszcze?
— Co do mnie, to jeśli przyjaźń daję komu, daję na zawsze.
— Dziękuję. Ja się także nie zmieniłem, a powiem przytem otwarcie, że dawniej nie wierzyłem w przyjaźń mężczyzny z kobietą, ale teraz wiem, że to istnieje, chociaż jest to nie moją zasługą, bo wyraźnie mi było wzbronione kochanie się w pani, a?
Uśmiechała się, podnosząc na niego oczy.
— I nie kocham pani tak, jak się kocha kobiety; ja panią uważam za wielką dla mnie duszę, za drogą dla mnie głowę, za inteligencję pokrewną, której los mnie obchodzi, która związana jest z mojem ja niezli-