Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

— Jakże się mają wnuczki pani dziedziczki? No, tak, pani dziedziczki.
— Nie widziałam ich, jak łoni, kiej przeszłego roku — poprawiła się — moja pani Józia miała list od nich niedawno; a no, cóż, są zdrowe, uczą się...
— Prawda, jaka to miła osoba ta panna Janina?
— A juści, że prawda, moja pani, a to daleko szukać takiej panny, bo to i figurna, i piękna, i uczona. Prawdziwa pani.
— Ale i pan Andrzej jak malowanie — cedziła wolno Osiecka.
— Przecież, a dobry! Takich synów to mało na świecie.
— Słyszałam, że się żeni? — badała dalej, dyskretnie się uśmiechając.
— Czasby mu było, ale poczekać jeszcze może... — wywinęła się stara.
— Zmieniłem rower, kupiłem teraz sobie Brensbora; jak dziedzic przyjedzie, to pokażę.
— Aha, to pan niby tego, kołuje... — zapytał Głogowski, wykreślając palcem kółeczko w powietrzu, na wysokości czoła Zaleskiego.
— Trenuję się, panie — poprawił z naciskiem. — Brałem udział w tegorocznym rekordzie Warszawa — Radom, przyjechałem czwarty, bo nie byłem dobrze przygotowany i rower miałem podły, ale na przyszły rok będę pierwszy z pewnością.
— Nic dziwnego, kto ma takie obiecujące nogi! — drwił spokojnie Głogowski.