Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 221 —

Głogowski aż zadrżał z radości, iż spotkał taki piękny okaz; przysunął się bliżej, żeby porozmawiać obszerniej i obmacać mu nieco duszę.
— Daruje mi pan zapytanie: dlaczego aktorów i teatru pan tak nie lubi?
— Bo cierpiałem i jeszcze cierpię przez nich.
— Więc tylko z czysto osobistych pobudek; to zmienia dosyć znaczenie.
— Nie, panie, to nic nie zmienia. Ponieważ coś robi mi źle, więc to coś nienawidzę całą duszą.
— Ale dla drugich to samo może być dobrem.
— To drugich obchodzi, dla mnie jest złem, więc jest złem — powiedział z naciskiem.
— Jędruś! — zawołała stara.
Jędruś poszedł do matki i zaraz wyszedł do przedpokoju po chusteczkę, której stara zapomniała w kieszeni okrycia.
— Pyszny okaz nieuspołecznionego jeszcze bydlęcia, pierwotniaka! pyszny! — myślał Głogowski z zadowoleniem, bo nienawidził ludzi zlepionych z kompromisów. — Jedna bryła, być może, że tylko glina, ale czysta, bez wiórów we łbie.
Andrzej usiadł na dawnem miejscu zpowrotem, ale nie mówił nic, patrzył na Jankę, której Janowa przyniosła heljotropowy bilecik. Przeczytała go, szepnęła coś potakująco Janowej, ale podniosła się i przystąpiła do ojca, który siedział jakiś zmieniony, oglądał się często dokoła, przecierał czoło, gryzł brodę i zapadł w zamyślenie.