Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 220 —

— Skąd ja pana znam? — zapytał Głogowski prosto, uprzedzając.
— Nie wiem i nie będę z pewnością myślał o tem — odpowiedział Andrzej szorstko.
— A, pamiętam! Był pan latem u panny Janiny w Warszawie. Przyszliśmy całą bandą po nią, bo jechaliśmy na majówkę, pan zaraz wyszedł.
— Tak, ale ja pana sobie nie przypominam — mówił z pewną złością; ale uderzony tem przypomnieniem, przysunął się bliżej i spojrzał mu w oczy. — Pan zna pannę Janinę z teatru?
— Tak, i z teatru, i z za kulis, i z domu — mówił wolno Głogowski, bo mu się wydał dosyć zabawnym sposób, w jaki go traktował Andrzej.
— Pan jest aktorem? — zapytał Grzesikiewicz twardo, i spojrzał na niego pogardliwie.
— Cofnij pan ten uśmiech nieskończonej pogardy, bo, niestety, nie mnie się należy, nie jestem aktorem, jestem tylko dotychczas dramatopisarzem, uważa pan dobrodziej?..
— Daruje mi pan, nie chciałem ubliżyć, słowo honoru na to daję, ale na wspomnienie aktorów i teatru nie mogę się powstrzymać, aby nie poczuć nienawiści i wstrętu.
— Pan musi potężnie kochać i potężnie nienawidzieć — szepnął Głogowski, ciekawie przypatrując się jego silnie sklepionemu czołu i rysom ostro ciętym.
— Tak, tak, tak!.. — odpowiedział Andrzej przez zaciśnięte zęby, i oczy strzeliły mu takim silnym płomieniem woli, i taka moc rozbłysła mu w twarzy, że